środa, 17 lutego 2016

"Harry Potter i ja".

ROZDZIAŁ 52

 Przez ułamek sekundy rodzeństwo
rozważało możliwość ucieczki, ale stwierdzili, że nie mieliby najmniejszych szans. Byli otoczeni. 
- Chyba was nauczono, jak się pojedynkuje? - zapytał w ciemności Voldemort, a jego czerwone oczy zabłysły w ciemności.
Harry przypomniał sobie, jakby to w przeszłym życiu, Klub Pojedynków w Hogwarcie, do którego uczęszczał krótko dwa lata temu. Czego się tam nauczył? Zaklęcia rozbrajającego, Expelliarmus, a cóż mogłoby mu teraz dać? Nawet gdyby zdołał wytrącić Voldemortowi różdżkę z ręki, to przecież ze wszystkich stron otaczali ich śmierciożercy. Jedyną nadzieję wiązał z Laurą, która była najlepsza z zaklęć i obrony przed czarną magią.
- Proponuję, stoczyć najpierw walkę z tobą, Harry, a nie z twoją siostrą - zaproponował okrutnym głosem, a chłopiec zauważył, że Laura zaciska rękę na różdżce. Voldemort się zaśmiał. - Nawet walcząc we dwoje na raz, nie macie ze mną szans, ale cóż... wasz wybór.
Harry spojrzał na siostrę. W jej oku pojawiła się wojownicza iskra, ale wiedział, że Laura boi się tak samo jak on. 
- Ukłońmy się sobie - powiedział Voldemort, pochylając się lekko, ale nie spuszczając z nich oczu. - No, dalej, trzeba zachować te wszystkie finezje. Dumbledore byłby z was rad, gdybyście się popisali dobrymi manierami. Pokłońcie się śmierci...
Śmierciożercy wybuchnęli śmiechem. Nikły uśmiech wykrzywił też pozbawione warg usta Voldemorta. Rodzeństwo nie skłoni się przed nim. Nie zamierzali mu pozwolić bawić się ich kosztem, zanim zginą... Nie zamierzali dać mu tej satysfakcji...
- Powiedziałem: ukłońcie się - wycedził Voldemort podnosząc różdżkę.
Poczuli, że kręgosłup wygina im się, jakby go ucisnęła jakaś wielka, niewidzialna ręka. Śmierciożercy zaśmiali się jeszcze głośniej.
- Bardzo dobrze - powiedział cicho Voldemort i ponownie uniósł różdżkę, a ucisk na karku zelżał. - A teraz stańcie przede mną jak godni przeciwnicy, wyprostowani i dumni... Tak jak umierał wasz ojciec... Zaczynamy pojedynek. 
Mimo to, że było ich dwóch na jednego, to i tak Laura i Harry zdawali sobie sprawę, że nie mają zbyt dużych szans. Voldemort jeszcze raz uniósł różdżkę i zanim Harry zdążył cokolwiek zrobić, by się  obronić, zanim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, tym razem jego ugodziło zaklęcie Cruciatus. Ból był tak silny, tak wszechogarniający, że stracił świadomość...
- Drętwota! - usłyszał głos Laury i zobaczył jak rzuca zaklęcie na Voldemorta.
Ból ustał. Voldemort zaśmiał się kpiąco. Widocznie zaklęcie, która rzuciła dziewczyna nie zadziałało, bo Voldemortowi nic nie było.
Laura pomogła mu wstać. Harry trząsł się tak samo jak Peter kiedy obciął sobie palec.
- Mała przerwa - rzekł Voldemort, wydymając płaskie nozdrza. - Mała przerwa... Boli, co? Nie chcesz, żebym to zrobił jeszcze raz, co, Harry? A może tym razem twoja siostra ponownie poczuje ten ból...
Zaśmiał się tak przeraźliwym głosem, że przez ciała rodzeństwa przeszedł dreszcz. Voldemort ponownie uniósł różdżkę, ale rodzeństwo było już na to przygotowane. Rzucili się w bok na ziemię i przetoczyli poza marmurowy nagrobek ojca Voldemorta i usłyszeli, jak płyta pęka z trzaskiem, ugodzona zaklęciem.
- Nie bawimy się w chowanego - rozległ się cichy, zimny głos, a śmierciożercy znowu wybuchnęli śmiechem. - Przede mną nie możecie się ukryć. Już się zmęczyliście pojedynkiem? Wolicie, żebym go zakończył? No, wychodźcie... wyłaźcie stamtąd i walczcie... To będzie szybkie, może nawet bezbolesne... Nie wiem... nigdy nie umierałem...
Rodzeństwo żałowało, że Voldemort to nie jakiś dementor, którego mogliby pokonać zaklęciem Expecto Patronum. Harry i Laura skulili się za płytą nagrobną. Oto nadszedł koniec. Nie ma żadnej nadziei... nie mogą liczyć na żadną pomoc. I kiedy słyszeli, że Voldemort podchodzi coraz bliżej, wiedzieli tylko jedno, a świadomość tego była ponad strach rozumu: nie umrą, kuląc się tu, jak dzieci bawiące się w chowanego, nie umrą klęcząc u stóp Voldemorta... Umrą wyprostowani, jak ich ojciec, umrą, próbując się bronić, nawet jeśli żadna obrona nie jest możliwa... A co najważniejsze... zginą razem. 
Zanim Voldemort zdążył wychylić
swoją płaską głowę poza płytę nagrobną. Laura i Harry wstali, ścisnęli mocno różdżki, wyciągnęli je przed siebie i wyszli zza płyty, stając naprzeciwko Voldemorta. Lecz Voldemort był przygotowany. Kiedy rodzeństwo krzyknęło: "Expelliarmus!", Voldemort krzyknął: "Avada Kedavra!" Z różdżki Voldemorta trysnął strumień zielonego światła i w tej samej chwili z różdżek rodzeństwa wystrzelił czerwony, łącząc się w jeden gruby promień. Zderzyły się w powietrzu pomiędzy nimi i nagle Laura i Harry poczuli jakby ich różdżki wibrowały. Palce zacisnęły im się na nich tak, że nie mogliby ich puścić nawet, gdyby chcieli... Promień światła - już ani nie czerwony, ani nie zielony, tylko ciemnozłoty - połączył ich różdżki i rodzeństwo, śledząc jego bieg, zobaczyli ze zdumieniem, że długie, białe palce Voldemorta również zacisnęły się na różdżce, która dygotała i wibrowała.
A potem - nagle, niespodziewanie - poczuli jak ich stopy odrywają się od ziemi. Rodzeństwo i Voldemort wznosili się w powietrze, a ich różdżki nadal były połączone strumieniem migocącego światła. Poszybowali z dala od grobu ojca Voldemorta i wylądowali gładko poza grobami... Śmierciożercy krzyczeli, pytali Voldemorta co mają robić, zbliżali się tworząc wokół nich nowy krąg... wąż wił się między ich stopami... Niektórzy wyciągali różdżki... 
Złota nić łącząca rodzeństwo i
Voldemorta rozszczepiła się. Choć ich różdżki nadal były nią połączone, wytrysnęło z niej tysiąc nowych promieni, wznosząc się nad nimi świetlistymi łukami, krzyżując się wokół nich, aż w końcu znaleźli się w złotej sieci o kształcie kopuły, w klatce ze złotych promieni, poza którą krążyli jak szakale śmierciożercy, a ich krzyki były jakoś dziwnie stłumione...
- Nie róbcie nic! - wrzasnął do nich Voldemort, a Laura i Harry zobaczyli, że jego czerwone oczy rozjarzyły się ze zdumienia, zobaczyli, że Czarny Pan usiłuje przerwać nić światła, wciąż łączącą ich różdżki. Rodzeństwo jeszcze mocniej zacisnęło palce na różdżkach, złapali je obiema dłońmi... Złota nić nie pękła... wciąż ich łączyła... 
- Nie róbcie nic, póki wam nie rozkażę! - krzyknął Voldemort.
A potem rozbrzmiał jakiś cudowny, nieziemski dźwięk... Napływał z każdej nici utkanej ze światła pajęczyny, która wibrowała wokół rodzeństwa i Voldemorta. Był to dźwięk, który Harry i Laura od razu rozpoznali, choć słyszeli go tylko raz w życiu... Śpiew feniksa... Była to dla nich pieśń nadziei, najcudowniejsza i najmilsza muzyka, jaką kiedykolwiek słyszeli. Poczuli się tak, jakby rozbrzmiewała w nich samych, a nie wokół, jakby łączyła ich z Dumbledore'em, jakby przyjaciel szeptał im do uszu:
Nie przerywajcie połączenia.
Wiem, odpowiedzieli muzyce, wiem, że nie mogę do tego dopuścić. Laura i Harry spojrzeli na siebie i się lekko uśmiechnęli. Nie są sami. Są razem co czyni ich silniejszymi. Muszą tylko w siebie wierzyć... muszą współpracować. Ich różdżki zaczęły wibrować coraz mocniej, promień łączący ich z Voldemortem zmienił się: teraz ślizgały się po nim wielkie paciorki światła... Paciorki zaczęły spływać od Voldemorta ku nim... Ich różdżki zadygotały wściekle... Kiedy pierwszy paciorek światła zbliżył się do końców różdżek rodzeństwa, drewno pod ich palcami rozgrzało się, jakby za chwilę miały z niego wystrzelić płomienie. Im bliżej była kulka światła, tym silniej wibrowały różdżki. Bali się, że różdżki tego nie wytrzymają i roztrzaskają się pod palcami...
Damy radę, pomyśleli, jesteśmy tutaj razem... damy radę. Skupili każdą cząsteczkę woli, jaka im jeszcze pozostała, na zatrzymaniu i cofnięciu świetlistego paciorka w kierunku Voldemorta. W uszach rozbrzmiewała im pieśń feniksa, wytrzeszczyli oczy, utkwione w paciorku... i powoli, bardzo powoli, wszystkie sunące ku nim paciorki zadrżały, zatrzymały się, a potem, tak samo powoli, zaczęły sunąć w przeciwną stronę... Teraz zadygotała różdżka w ręku Voldemorta, a na jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia, prawie strachu...
Jeden ze świetlistych paciorków drżał
już kilka cali od różdżki Voldemorta... Nie wiedzieli co im to da, ale skupili się tak, jak jeszcze nigdy na niczym się nie skupiali, żeby przesunąć paciorek jeszcze bliżej Voldemorta... bardzo powoli... paciorek przesunął się po złotej nici... zadrżał przez chwilę... aż w końcu połączył się z różdżką... 
Różdżka Voldemorta wrzasnęła
z bólu... Jego czerwone oczy rozszerzyły się w paroksyzmie strachu... Z końca różdżki wystrzelił kłąb gęstego dymu w kształcie ludzkiej dłoni i natychmiast znikną... Widmo dłoni, którą Voldemort wyczarował dla Petera... Jeszcze kilka wrzasków, a potem z końca różdżki zaczęło się wydymać coś o wiele większego, coś szarawego co wyglądało jak kłąb bardzo gęstego, prawie namacalnego dymu. Kiedy zniknął wydawało się, że nic się nie stało. Jednak po chwili rodzeństwo zobaczyło mgliste widmo młodej kobiety o długich włosach. Laura i Harry, którym ramiona drgały przeraźliwie, ujrzeli w niej twarz swojej matki.
- Wasz ojciec zaraz tu będzie - powiedziała cicho. - Chce was zobaczyć. Uda wam się... trzymajcie... nie puszczajcie...
I wtedy pojawił się... najpierw głowa, potem całe ciało... Wysoki mężczyzna o potarganych włosach.  Mglista, utkana z ciemności postać Jamesa Pottera wykwitła z końca różdżki Voldemorta, opadła na ziemię i wyprostowała się. Ojciec podszedł do Laury i Harry'ego, spojrzał na nich i przemówił tak samo odległym głosem, toczącym się jak echo głosem, ale cicho, tak aby nie usłyszał jego słów Voldemort, teraz przerażony, kiedy pojawiły się widma jego ofiar. Oczywiście nie wszystkich, ale tych, które zabił w dniu utracenia mocy.
- Kiedy przerwie się połączenie, pozostaniemy jeszcze tylko przez kilka chwil, ale damy wam czas, na dotarcie do świstoklika. Powrócicie nim do Hogwartu... Rozumiecie?
Rodzeństwo zrozumiało, że świstoklik to ów naszyjnik, przez który się tu pojawili. Nie chcieli opuszczać rodziców, ale nie mieli wyboru.
- Tak - wydyszeli, ściskając z największym wysiłkiem różdżki, które wyślizgiwały im się z dłoni. 
- Zróbcie to teraz - rozległ się szept ich ojca. - Bądźcie gotowi do biegu... zróbcie to teraz...
- TERAZ! - ryknęło rodzeństwo.
Już wiedzieli, że i tak nie utrzymają
różdżek ani chwili dłużej... zebrali resztkę sił i szarpnęli je do góry... złota nić pękła, utkana z promieni klatka znikła, pieśń feniksa umilkła - ale cieniste postacie ich rodziców, nie rozpłynęły się w powietrzu - stanęły przed Voldemortem, osłaniając Laurę i Harry'ego przed jego spojrzeniem...
Rodzeństwo pobiegło tak,
jak jeszcze nigdy w życiu. Popędzili zygzakiem miedzy grobami, czując, jak ścigają ich złowrogie zaklęcia, słysząc jak trafiają w kamienne płyty nagrobne.
- Oszołomcie ich! - usłyszeli krzyk Voldemorta.
Dali nurka za marmurowego anioła, aby uniknąć mknących ku nim promieni czerwonego światła, i zobaczyli, jak koniec anielskiego skrzydła rozpryskał się, gdy ugodziło weń zaklęcie. Ścisnęli mocniej różdżki, chwycili się za ręce i wypadli spoza anioła...
- Impedimento! - krzyknęła Laura, ponad ramieniem celując w biegnących ku nim śmierciożerców. 
Usłyszeli zduszony wrzask i pomyśleli, że Laurze udało się trafić chociaż jednego, ale nie było czasu, by się obejrzeć. Teraz Harry'emu przypomniało się, że te zaklęcie spowalniało ofiary, więc rzucił je tak samo jak jego siostra. Po raz kolejny usłyszeli zduszony wrzask. 
- Z drogi! Ja ich zabiję! Są moi! - ryknął Voldemort.
Rodzeństw było już blisko naszyjnika, lecz nie na tyle, żeby zdążyć go złapać. 
- Accio! - zawył Harry, celując różdżką w naszyjnik.
Usłyszeli pełen wściekłości wrzask
Voldemorta i w tym samym momencie poczuli szarpnięcie w okolicach pępka. Świstoklik zadziałał - Harry trzymał go za sobą w wirze kolorów i barw, Laura szybowała razem z nim... Wracali.

sobota, 13 lutego 2016

"Harry Potter i ja".

ROZDZIAŁ 51

Voldemort odwrócił wzrok od 
rodzeństwa i zaczął badać swoje, odzyskane ciało. Jego dłonie przywodziły na myśl wielkie, blade pająki; długie białe palce błądziły po piersi, ramionach, twarzy; czerwone oczy o wąskich źrenicach jak u kota, rozjarzyły się jeszcze bardziej w ciemności. Uniósł ręce, kilka razy zgiął i wyprostował palce, a na jego twarzy pojawiło się zadowolenie. Nie zwracał najmniejszej uwagi ani na mężczyznę leżącego na ziemi i krwawiącego, ani na węża, który ponownie wypełzł w mroku i wił się wokół rodzeństwa, sycząc gniewnie. Voldemort sięgnął do kieszeni niewyobrażalnie długimi palcami i wydobył z niej różdżkę, którą pogładził i wycelował w mężczyznę. Nagle ten uniósł się w powietrze, uderzył ciałem w płytę nagrobną i osunął się po niej na ziemię, gdzie padł, szlochając i jęcząc. Voldemort zwrócił swoje szkarłatne oczy na Laurę i Harry'ego, po czym wybuchnął długim, zimnym śmiechem.
Szata, którą mężczyzna owinął
kilkut ręki, przesiąkła krwią.
- Panie mój... - wycharczał i zakrztusił się łzami - panie... obiecałeś... przecież mi obiecałeś...
- Wyciągnij rękę - wycedził Voldemort.
Mężczyzna wyciągnął krwawiący kilkut, ale Voldemort zaśmiał się ponownie.
- Drugą rękę, Peterze.
- Panie, błagam cię... błagam...
Voldemort pochylił się, złapał jego lewą rękę i odwinął rękaw powyżej łokcia. Rodzeństwo zobaczyło na jego skórze jakiś czerwony znak, podobny do tatuażu - ludzką czaszkę z rozwartymi szczękami, z których wyłaniał się wąż. Voldemort przyjrzał mu się uważnie, nie zwracając uwagi na przerywany szloch mężczyzny, który jak się przed chwilą dowiedzieli, miał na imię Peter.
- Wróciło - powiedział cicho. - Wszyscy to zauważą... i zaraz zobaczymy... zaraz się dowiemy...
Ucisnął mocno znak długim, białym palcem. 
Czoła Harry'ego i Laury przeszył ostry ból, a Peter wrzasnął przeraźliwie. Voldemort odsunął palce od jego przedramienia i rodzeństwo zobaczyło, że czerwony znak robi się czarny. Na białej, płaskiej twarzy Voldemorta pojawił się wyraz mściwego triumfu. Wyprostował się, odrzucił głowę do tyłu i rozejrzał się po cmentarzu. 
- Ilu nabrało tyle odwagi, żeby powrócić jak to poczują? - zapytał patrząc teraz w gwiazdy. - A ilu okaże się takimi głupcami, by nie przybyć na moje wezwanie?
Zaczął się przechadzać tam i z powrotem cały czas omiatając wzrokiem cmentarz. Po jakimś czasie spojrzał na Harry'ego, a jego wężowa twarz wykrzywiła się w okrutnym uśmiechu.
- Harry Potterze, stoisz właśnie na doczesnych szczątkach mojego zmarłego ojca. Był mugolem i głupcem... jak wasza ukochana matka, a jednak oboje się na coś przydali, prawda? Wasza matka umarła, broniąc was, swoje dzieci... a ja zabiłem swojego ojca i sami widzicie, jaki użyteczny ukazał się po śmierci...
Znowu się zaśmiał. Krążył tam i z powrotem, rozglądając się po ciemnym cmentarzu, a wąż nadal wił się wokół grobu.
- Widzicie ten dom na zboczu, Potter? Mieszkał w nim mój ojciec. Moja matka pochodziła z tej wioski. Zakochała się w nim, ale ją porzucił kiedy dowiedział się, kim naprawdę jest... Nie lubił magi ten mój ojczulek, nie... Odszedł od niej i wrócił do tych swoich mugolskich rodziców, zanim przyszedłem na świat, tak, Potter, a ona zmarła przy porodzie... Trafiłem do mugolskiego sierocińca... ale przysiągłem sobie, że go odnajdę i zemszczę się na tym głupcu, który dał mi tylko swoje imię i nazwisko... Tom Riddle...
Wciąż krążył przyglądając się grobom.
- Do czego to doszło... opowiadam wam moją rodzinną historię... chyba robię się nieco sentymentalny... ale.... patrzcie! Powraca moja prawdziwa rodzina!
Nagle powietrze wypełniło się
świstem i łopotem płaszczy. Między grobami, za wielkim cisem, w każdym cienistym miejscu aportowali się czarodzieje. Wszyscy byli zakapturzeni i zamaskowani. Zbliżali się ze wszystkich stron... powoli, ostrożnie, jakby nie dowierzali własnym oczom. Voldemort stał w milczeniu, czekając, aż podejdą. A potem jeden z nich padł na kolana, poczołgał się i zaczął całować Voldemorta w skraj szaty.
- Panie mój... panie... - wymamrotał.
Pozostali uczynili to samo. Zbliżyli się do Voldemorta i ucałowali skraj jego szaty, cofali się i powstawali, tworząc milczący mur wokół grobu Toma Riddle'a, wokół Laury, Harry'ego, Voldemorta i rozdygotanego ciała Petera. W kręgu pozostawały luki, jakby się spodziewali, że jeszcze ktoś przybędzie. Natomiast Voldemort zdawał się nie czekać już na nikogo. Spojrzał po zakapturzonych twarzach, a choć nie było wiatru, wzdłuż kręgu przebiegł cichy szelest, jakby wszyscy zadrżeli.
- Witajcie, śmierciożercy - powiedział cicho Voldemort. - Trzynaście lat... trzynaście lat minęło, od kiedy wiedzieliśmy się po raz ostatni. A jednak odpowiedzieliście na moje wezwanie, jakby to było wczoraj... a więc nadal jednoczy nas Mroczny Znak. Lecz... czy naprawdę jednoczy?
Śmierciożercy? Mroczny Znak? Rodzeństwo nie wiedziało o co chodzi, więc po prostu słuchali. Voldemort odchylił swą ohydną głowę i zaczął węszyć wydymając płaskie nozdrza. 
- Czuję winę. W powietrzu jest odór winy.
Krąg lekko zafalował. Zakapturzone postacie zadrżały ponownie, jakby zamierzały się cofnąć, ale nie miały odwagi żeby to zrobić.
- Widzę, że wszyscy jesteście zdrowi, pełni sił, fizycznych i czarodziejskich. Cóż za szybka odpowiedź na moje wezwanie! Zapytuję więc sam siebie: dlaczego taka doborowa paczka czarodziejów nie przyszła na pomoc swemu panu, któremu przysięgła wierność?
Wszyscy milczeli. Nikt nie drgnął, prócz Petera, który wciąż kulił się na ziemi, opłakując swoją krwawiącą rękę.
- I odpowiadam sobie... - wyszeptał Voldemort. - Na pewno uwierzyli, że moja moc została złamana na zawsze, że już nie wrócę. Wślizgnęli się między moich wrogów, przysięgając, że są niewinni, że nie wiedzieli, że zostali zaczarowani... Więc pytam się dalej, jak oni mogli uwierzyć, że już nigdy się nie odrodzę? Oni, którzy dobrze wiedzieli, jakie podjąłem kroki, dawno, dawno temu, by uchronić się od nieodwracalnej śmierci? Oni, którzy na własne oczy widzieli bezmiar mojej mocy w czasach, gdy byłem najpotężniejszym spośród wszystkich żyjących czarodziejów? I odpowiadam sobie: może uwierzyli w to, że istnieje jeszcze większa moc, taka, która może unicestwić samego Lorda Voldemorta? Może przyrzekli wierność innemu, na przykład temu idolowi i obrońcy prostaków, szlam i mugoli, Albusowi Dumbledore'owi?
Na dźwięk tego nazwiska zakapturzone postacie zadrżały ponownie; niektóre coś mamrotały i potrząsały przecząco głowami. Voldemort nie zwrócił na to uwagi.
- To dla mnie wielki zawód. Muszę przyznać, że jestem rozczarowany. 
Jeden ze śmierciożerców nagle wystąpił z kręgu. Drżąc od stóp do głów, runął do stóp Voldemorta. 
- Panie! Panie, przebacz nam wszystkim! Przebacz nam wszystkim!
Voldemort zaczął się śmiać. Uniósł różdżkę.
- Crucio! - krzyknął.
Śmierciożerca zaczął się wić i wrzeszczeć. Laura wydała z siebie cichy okrzyk przerażenia. Harry pomyślał sobie, że teraz już na pewno usłyszą to w pobliskich domach... Niech przyjdzie policja... ktokolwiek... cokolwiek...
Voldemort ponownie uniósł różdżkę. Udręczony torturą śmierciożerca znieruchomiał na ziemi, dysząc ciężko.
- Weź się w garść, Avery - powiedział łagodnie Voldemort. - Wstań. Prosisz o przebaczenie? Ja nie przebaczam. Ja nie zapominam.Trzynaście długich lat... musisz mi za nie odpłacić swoimi trzynastoma latami, wtedy może ci przebaczę. Peter już spłacił połowę swojego długu, prawda Peterze? 
Spojrzał z góry na żałosną, wciąż szlochającą postać.
- Nie wróciłeś do mnie z wierności, ale ze strachu przed twoimi dawnymi przyjaciółmi. Zasłużyłeś na ból Peterze. Wiesz o tym, prawda?
- Tak, panie - jęknął. - Błagam cię, panie... proszę...
- Ale jednak pomogłeś mi odzyskać ciało - rzekł Voldemort przypatrując mu się chłodno. - Jesteś niewiernym zdrajcą, ale mi pomogłeś... A Lord Voldemort wynagradza tych, którzy mu pomagają.
Jeszcze raz wyjął różdżkę i zatoczył nią koło w powietrzu. Różdżka pozostawiała po sobie świetlisty ślad, który zawisł w powietrzu jak plama roztopionego srebra. Z początku bezkształtna, plama zaczęła się kurczyć i zwijać, aż uformowała  się w replikę ludzkiej dłoni, rozjarzonej jak księżyc. Dłoń poszybowała w dół i przyległa do krwawiącego kilkuta ręki Petera. Ten przestał szlochać. Oddychając chrapliwie i nierówno, podniósł głowę i spojrzał z niedowierzaniem na srebrną dłoń, teraz przytwierdzoną już na stałe do nadgarstka jak lśniąca rękawica. Zgiął palce, a potem, cały drżąc, podniósł z ziemi gałązkę i zmiażdżył ją w palcach na proszek. 
- Panie mój - wyszeptał. - Panie... jest cudowna... dziękuję ci, panie... dziękuję....
Podczołgał się na kolanach i ucałował skraj szaty Voldemorta.
- Oby twoja wierność już nigdy się nie zachwiała, Peterze.
- Nigdy, panie mój... już nigdy...
Mężczyzna wstał i zajął miejsce w kręgu. Voldemort zbliżył się do mężczyzny na prawo od niego.
- Lucjuszu, mój niewierny przyjacielu - wyszeptał, zatrzymując się przed nim - powiedziano mi, że nie wyrzekłeś się dawnej drogi życia, choć światu ukazujesz inne oblicze. Jeśli się nie mylę, to wciąż jesteś gotów przodować w torturowaniu mugoli, prawda? A jednak, Lucjuszu, nigdy nie próbowałeś mnie odnaleźć. 
- Panie mój, trwałem w ustawicznej gotowości - napłynął spod kaptura głos Lucjusza Malfoy'a. - Gdybyś tylko dał jakiś znak, gdyby dotarła do mnie choćby pogłoska o miejscu twojego pobytu, natychmiast znalazłbym się u twojego boku, nic nie mogłoby mnie powstrzymać.
- Jednak rozczarowałeś mnie... w przyszłości żądam od ciebie prawdziwej wierności.
- Oczywiście, panie mój, oczywiście... Jesteś wspaniałomyślny i miłosierny, dziękuję ci, panie...
Voldemort ruszył dalej. Zatrzymał się dopiero w dość dużej luce (pomieściłaby nawet dwie osoby).
- Tutaj powinni stać Lastrange'owie. Niestety, są uwięzieni w Azkabanie. Byli mi wierni aż do końca. Woleli dać się zamknąć, niż wyprzeć się mnie. Kiedy otworzymy bramy Azkabanu, zostaną wynagrodzeni ponad swoje najśmielsze marzenia. Dementorzy też się do nas przyłączą... to nasi naturalni sprzymierzeńcy... Wezwiemy z wygnania olbrzymy... Sprawię, że powrócą do mnie wszyscy oddani słudzy... Przybędą zastępy potworów wzbudzających powszechną trwogę...
Ruszył dalej. Niektórych śmierciożerców omijał w milczeniu, przed innymi przystawał i wypowiadał kilka słów. 
- A tutaj - Voldemort stanął przed najwyższymi zakapturzonymi postaciami - mamy Crabbe'a... Tym razem lepiej się spiszesz, prawda, Crabbe? A ty, Goyle?
Skłonili się niezdarnie, mamrocąc:
- Tak, panie...
- Postaramy się, panie...
- To samo dotyczy ciebie, Nott - rzekł cicho Voldemort, przechodząc obok nisko pochylonej postaci. 
- Panie, padam przed tobą na twarz, jestem twoim najwierniejszym...
- To wystarczy.
Doszedł do największej luki, zatrzymał się, spoglądając w nią pozbawionymi wyrazu oczami, jakby widział stojących w niej ludzi.
- Tutaj brakuje sześciu śmierciożerców... Trzech zgięło w mojej służbie, jeden okazał się zbyt wielkim tchórzem, by powrócić... zapłaci za to. Jeden opuścił mnie na zawsze... czeka go śmierć... i jeden, który jest moim najwierniejszym sługą i już wykonuje moje rozkazy...
Krąg zafalował, śmierciożercy spojrzeli na siebie przez dziury w maskach.
- Ten najwierniejszy jest w Hogwarcie i to dzięki jego wysiłkom gościmy tu naszych przyjaciół... Tak - dodał, a nikły uśmiech wykrzywił jego pozbawione warg usta, kiedy śmierciożercy spojrzeli na rodzeństwo, które było zaledwie pięć stóp od siebie. - Potterowie przybyli łaskawie na tą uroczystość z okazji mojego powrotu. Można by ich nawet nazwać gośćmi honorowymi.
Zapadło milczenie. Potem wystąpił śmierciożerca stojący na prawo od Petera i spod maski rozległ się głos Lucjusza Malfoy'a.
- Panie, bardzo chcemy się dowiedzieć... jak dokonałeś tego cudu, panie... że udało ci się do nas powrócić...
- Ach, to dopiero historia, Lucjuszu! A zaczyna się... i kończy... na tych moich małych przyjaciołach.
Podszedł leniwym krokiem do rodzeństwa. Laura zaczęła się lekko szarpać, ale nic to jej nie dało. Wszystkie oczy były zwrócone na nich.
- Wiecie oczywiście, że te dzieci nazywają moją klęską? - Voldemort utkwił czerwone oczy w Harrym, którego czoło przeszył tak ostry ból, że ledwo powstrzymał się od wrzasku. Laura widząc to zaczęła się mocniej szarpać, ale po chwili przestała, bo poczuła, że nóż mocniej przywarł do jej gardła. - Wszyscy wiecie, że tej nocy, kiedy utraciłem swą moc i ciało, próbowałem ich zabić. Ich matka oddała życie, osłaniając ich własnym ciałem i nieświadomie zapewniła im ochronę, której, przyznaję, nie przewidziałem... W każdym razie nie mogłem ich tknąć.
Podniósł rękę i prawie przyłożył długi biały palec do policzka Harry'ego.
- Ich matka pozostawiła na nich ślad swojej ofiary. To bardzo stara magia, powinienem o niej pamiętać, a głupio to przeoczyłem... Ale nic straconego. Teraz już mogę ich dotknąć.
Harry poczuł zimny koniuszek palca na jego policzku i wydało mu się, że głowa zaraz pęknie mu z bólu.
- Zostaw go! - krzyknęła Laura, a w jej oku pojawiła się bojowa iskra. 
Voldemort zaśmiał się cicho i odsunął palec po czym znowu zwrócił się do śmierciożerców.
- Przyznam, źle sobie to obliczyłem. Moje zaklęcie odbiło się od tarczy ochronnej ofiary tej głupiej kobiety i ugodziło we mnie. Aaach... straszliwy to był ból, moi przyjaciele, i nic nie mogło mnie przed nim uchronić. Zostałem wyrwany ze swojego ciała, stałem się czymś mniej niż duch, czymś mniej niż najmarniejsze widmo, ale jednak żyłem. Czym byłem nawet ja sam nie wiem... ja, który zaszedłem dalej niż ktokolwiek inny na drodze do nieśmiertelności. Znacie mój cel: zwyciężyć śmierć. A oto sam zostałem poddany najcięższej próbie i okazało się, że powiódł się przynajmniej jeden z moich eksperymentów: nie umarłem choć to zaklęcie powinno mnie zabić. Byłem jednak słabszy od najnędzniejszego stworzenia i nie byłem w stanie sobie pomóc... Jednak czekałem zmuszając siebie do istnienia, aż ktoś dokona tego, czego ja nie mogłem dokonać... Ale czekałem na próżno...
Drżenie ponownie przebiegło po kręgu słuchających go śmierciożerców. Voldemort zaczekał aż spirala ciszy zatoczy koło i ciągnął dalej:
- A to wszystko przez dwójkę małych dzieciaków... - zaśmiał się morderczym głosem. - Puść ją.
Mężczyzna, który trzymał Laurę po porostu ją puścił i się cofnął. Zanim ktokolwiek zdążył coś zrobić Voldemort odwrócił się i wycelował w nią swoją różdżkę.
- Crucio!
Dziewczyna zwinęła się z bólu. Kości płonęły jej ogniem, głowa pękała wzdłuż blizny, oczy potoczyły się do wnętrza czaszki... Harry zaczął się mocno szarpać, ale to nic nie dawało. Laura chciała tylko jednego: żeby to się skończyło... żeby zemdleć... umrzeć...
I nagle się skończyło. Klęczała teraz bezwładnie na ziemi. Jej oczy były zakrwawione. Było widać, że tłumiła wtedy płacz. Harry lekko odetchnął z ulgą. Laura patrzyła w te płonące, czerwone oczy poprzez mgłę. Ciemność nocy rozbrzmiała śmiechem śmierciożerców.
- Teraz chyba wiecie, jak głupio było przypuszczać, że ta dziewczyna lub chłopiec, mogą być kiedykolwiek silniejsi ode mnie - rzekł Voldemort. - I nie chcę, by ktokolwiek popełnił taką pomyłkę w przyszłości. Potterowie umknęli mi w szczęśliwym dla nich przypadkowi. Ale zamierzam okazać wam moją prawdziwą moc, zabijając ich tu i teraz, przed wami wszystkimi. Tu już nie ma Dumbledore'a, by im pomógł, nie ma ich matki, by oddała za nich życie. Ale dam im szansę. Pozwolę im walczyć, żebyście nie mieli wątpliwości, kto jest silniejszy. Zobaczycie, że nawet we dwoje nie dadzą sobie rady. Jeszcze chwilę, Nagini - szepnął, a wąż odpełzł przez trawę ku kręgowi śmierciożerców.
       Ucisk kamiennej kosy się zmniejszył,
dzięki czemu Harry stał już na ziemi. Szybko podbiegł do Laury i pomógł jej wstać. Śmierciożerca, który trzymał Laurę oddał im różdżki. Zerknęli na naszyjnik, ich jedyny ratunek. Na szczęście nadal leżał w tym samym miejscu. 

piątek, 5 lutego 2016

"Harry Potter i ja".

ROZDZIAŁ 50

Harry rozejrzał się. Kompletnie
nie wiedział gdzie się znajdują. Nagle Laura wzięła głęboki oddech, otworzyła oczy i podniosła się do pozycji siedzącej. Harry z uśmiechem na nią spojrzał, a ona zrobiła to samo tylko nie był uśmiechnięta. Bardziej.... zdezorientowana.
- Harry, c-co się sta..... - i przerwała jakby sobie wszystko przypomniała. Jej oczy zmieniły się na smutne i powiedziała rozżalonym głosem. - Och, Harry! Ja.... ja przepraszam!
Chłopiec jednak nie zwracał uwagi na jej słowa. Przytulił ją i powiedział:
- To nie twoja wina.
Kiedy się od siebie oderwali, Laura rozejrzała się.
- A gdzie my tak w ogóle jesteśmy? Bo na błonie Hogwartu to mi nie wygląda.
- Też chciałbym to wiedzieć - powiedział i pomógł siostrze wstać. 
Podeszli do nagrobku, który stał na środku cmentarzu. Był czarny i przy nim stał posąg jakiegoś demona czy jakiegoś innego strasznego stwora. Było bardzo ciemno, więc Laura wyjęła różdżkę i szepnęła Lumos. Z różdżki zaczęło się wydobywać małe światełko, które oświetliło napis na grobie. 


TOM RIDDLE

Rodzeństwo spojrzało na siebie.
- Daj twój naszyjnik - powiedział pośpiesznie Harry.
- Jaki naszyjnik?
- No ten, który masz na.... o nie.
Laura odgarnęła włosy za ucho i razem z bratem zaczęła przeszukiwać ziemię wzrokiem.
- Tam jest! - krzyknęła i obydwoje zobaczyli połyskujący naszyjnik leżący z jakieś 15 stóp od nich. Już chcieli po niego biegnąć kiedy posąg demona zamachnął kosą i przygwoździł Harry'ego do nagrobku, tak, że chłopiec nie mógł się wydostać. Zrobiło się jeszcze ciemniej.
- Harry! - krzyknęła Laura i próbowała uwolnić brata. Jednak robiła to na marne, gdyż kamienna kosa przygwoździła go zbyt mocno to nagrobku. 
- Weź naszyjnik!
- Nie zostawię cię tutaj!
- Dam sobie radę! Uciekaj!
Laura nie wiedziała co robić. Usłyszeli jakieś kroki. Ktoś mocno stąpał po ziemi. Dziewczyna 'zgasiła' różdżkę i stała nieruchomo.
- Idź - szepnął do niej Harry.
Ona na niego spojrzała i zaczęła się powoli wycofywać. Nie chciała zostawiać brata. Nagle coś ją złapało. Laura lekko pisnęła, ale poczuła coś zimnego na szyi, więc tylko przełknęła ślinę. Zaczęła się szarpać, ale na darmo, bo ucisk tego kogoś był bardzo mocny. Przed nimi zapalił się ogień. Harry spojrzał w stronę siostry. Trzymał ją jakiś mężczyzna w białej masce i czarnej szacie, co uniemożliwiło mu zobaczenie jego twarzy. Trzymał on nóż przy gardle jego siostry. Zza ognia wyłonił się jakiś mężczyzna. Na jego twarzy było widać przeraźliwy uśmiech. Rodzeństwo skądś go znało, ale nie mogli sobie przypomnieć skąd. Harry rozejrzał się. Około piętnastu stóp za nim połyskiwał naszyjnik, a tuż przy nim jego różdżka. Nieco bliżej leżała różdżka Laury. Teraz rodzeństwo zauważyło, że mężczyzna trzyma jakieś zawiniątko. Jak na nie spojrzeli to ich blizny eksplodowały bólem. Położył je u stóp grobu i wtedy zawiniątko zaczęło się niespokojnie poruszać. Znowu poczuli straszliwy ból w okolicach blizn. Poczuli, że nie chcą zobaczyć co jest wewnątrz tobołku.... nie chcą aby zawiniątko się rozwinęło. Usłyszeli jakiś szelest i zobaczyli, olbrzymiego węża, który wił się wokół płyty nagrobnej, do której Harry był przywarty. Teraz dobiegł ich świszczący oddech i zobaczyli jak ów mężczyzna, który przyniósł zawiniątko ciągnie jakiś kamienny kocioł. Kocioł był pełny... chyba wody, bo było słychać chlupot... i olbrzymi... Tak wielkiego kotła rodzeństwo jeszcze nigdy nie widziało..... Wielki, pękaty kocioł, mogący pomieścić dorosłego człowieka w pozycji siedzącej. To coś, co znajdowało się w tobołku, poruszało się coraz gwałtowniej, jakby chciało się wydostać. Kiedy ogromne naczynie znalazło się na ogniu, wąż odpełzł w ciemność. W kotle zaczęło bulgotać i pryskały z niego iskry.
- Pośpiesz się! - usłyszeli piskliwy głos, który wydobywał się z tobołka.
Powierzchnia wody zaświeciła się, jakby wsypano do niej garść diamentów.
- Gotowe, panie.
- Teraz - powiedział zimny głos.
Rozwinął tobołek i podniósł jego zawartość. Laura i Harry, którzy obserwowali co się dzieje wydali z siebie słaby wrzask. Wyglądało to tak, jakby mężczyzna podniósł jakiś kamień, ukazując pod nim coś wstrętnego, obślizgłego i ślepego - ale to było o wiele, wiele gorsze. To coś miało kształt jakby skulonego dziecka, tyle że Harry i Laura nigdy nie widzieli niczego tak do dziecka niepodobnego.  Było bezwłose, jakby pokryte łuskami, ciemne, czerwonawoczarne. Miało cienkie, wiotkie rączki i nóżki, i płaską twarz -  żadne ludzkie dziecko nie mogłoby mieć takiej twarzy - twarz przypominająca łeb węża, z płonącymi czerwonymi oczami. Stworzenie wydawało się prawie bezbronne: uniosło chude rączki, zarzuciło je mężczyźnie na szyje, a ten je podniósł. Zaniósł te stworzenie to kotła i rodzeństwo przez chwilę widziało ohydną, płaską twarzyczkę, oświetloną iskrami tańczącymi na powierzchni eliksiru. A potem mężczyzna opuścił to stworzenie do kotła: rozległ się syk, znikło pod powierzchnią, a po chwili usłyszeli ciche tąpnięcie, gdy wiotkie ciało uderzyło o dno kotła.
Niech się utopi, pomyślało rodzeństwo (często się zdarzało, że myśleli o tym samym) czując, że za chwilę pękną im głowy..... błagam..... niech się utopi.....
Teraz przemówił mężczyzna.
Miał roztrzęsiony głos, znać było, że odchodzi od zmysłów ze strachu. Podniósł różdżkę, zamknął oczy i wyrecytował w ciemności
- Kości ojca, dana nieświadomie, odnów swego syna!
Powierzchnia grobu u stóp Harry'ego pękła. Przerażony patrzył, jak ze szczeliny wzbija się w powietrze smuga pyłu i wpada łagodnie do kotła. Diamentowa powierzchnia płynu zawrzała i zasyczała, wystrzeliły iskry, a eliksir zrobił się jadowicie niebieski. Mężczyzna zaczął skamleć. Wziął do ręki srebrzysty nóż, który wyjął z kieszeni szaty. Głos załamywał mu się w szlochu.
- Ciało.... sługi... dane z ochotą... ożyw... swego pana.
Wyciągnął przed siebie prawą rękę. Zacisnął mocno palce lewej ręki na rękojeści i uniósł ją. Rodzeństwo zrozumiało, co mężczyzna chce zrobić na sekundę przed tym, gdy to się stało - zacisnęli mocno powieki, ale nie mogli nie usłyszeć krzyku, który rozdarł noc, krzyku, który przeszył im ciała, jakby i oni otrzymali cios nożem. Usłyszeli, jak coś upada na ziemię, w uszach brzmiał im chrapliwy oddech mężczyzny, a potem dobiegł ich ohydny plusk, jakby coś wpadło do kotła. Nie mogli zmusić się do otwarcia oczu... ale eliksir zapłonął czerwienią, która przeniknęła przez ich zaciśnięte powieki... Mężczyzna dyszał i jęczał w agonii. Harry postanowił otworzyć oczy. Zobaczył, jak mężczyzna z szyderczym uśmiechem podchodzi do Laury.
- Zostaw ją! - krzyknął Harry tak głośno jak umiał.
Usłyszał tylko syknięcie i po ramieniu siostry spłynęła krew, którą mężczyzna szybko zabezpieczył fiolką, tak, aby krew spływała do niej. To samo zrobił z Harrym po czym podszedł do kotła i uniósł nad nim fiolkę.
- K-krwi wrogów..... odebrana siłą... wskrześ swego przeciwnika.
Wlał jej zawartość. W kotle zawrzało, diamentowe iskry wystrzeliły we wszystkie strony, tak oślepiająco jasne, że wszystko inne zmieniło się w atłasową ciemność. Ale nic więcej się nie stało.
Niech się utopi, pomyślało rodzeństwo, niech coś się nie uda...
Nagle eliksir przestał pryskać iskrami. Zamiast nich buchnął kłąb gęstej pary, oddzielający ich od mężczyzny. Widzieli tylko mętny wapor wiszący w powietrzu... Nie udało się.... Utopiło się... Błagam... żeby to już było martwe...
Ale właśnie wtedy, poprzez mętną mgłę, ujrzeli ciemny zarys postaci, wysokiej i bardzo chudej, wynurzającej się powoli z kotła.
- Odziej mnie - rozległ się piskliwy, zimny głos spoza kłębów pary.
Mężczyzna, jęcząc i szlochając, wciąż tuląc do piersi swoje okaleczone ramię, drugą ręką zebrał czarną szatę, podniósł się i narzucił ją na głowę swojego pana.
Chuda postać wystąpiła z kotła, 
wpatrując się w Harry'ego lub Laurę... a oni wpatrywali się w tę twarz, która od trzech lat nawiedzała ich w sennych koszmarach. Bielsza od nagiej czaszki, z wielkimi, szkarłatnymi oczami i nosem płaskim jak u węża, ze szparkami zamiast nozdrzy....
Lord Voldemort odrodził się na nowo.